Leśne przyjemności
Ponoć Fryda miała gadającą srokę. Gadające papugi to i owszem, ale sroki? – myślę sobie. Sprawdzam temat i okazuje się, że sroki to jedne z inteligentniejszych ptaków i dość szybko uczą się ludzkiej mowy. No dobrze, a więc Fryda mogła mieć gadającą srokę. Zaczynam w to wierzyć i ciekawością szukam informacji o tej intrygującej relacji.
Fryda to skrót od Fryderyki. Imię pochodzi z niemieckiego i oznacza kobietę, która potrafi zagwarantować dobrą opiekę, a jeśli to konieczne także obronę. To chyba nie przypadek więc, że Fryda miała gadającą srokę. Drugi powód jest jeszcze bardziej oczywisty. Fryda mieszkała w lesie, a w takich warunkach o srokę nietrudno. W latach 60-tych, gdy wyjeżdżała do NRD, w Smolanku stały zaledwie trzy domy. Drzewa coraz bardziej pochłaniały osadę. Możliwe, że wtedy było tu nawet więcej srok niż ludzi, a posiadanie gadającego ptaka należało do swego rodzaju niecodziennych choć adekwatnych przyjemności. Może pozwalało też walczyć z samotnością? – zastanawiam się. Po wojnie we wsi mieszkały prawie same kobiety i dzieci. Mężczyźni zginęli na froncie albo przepadli nie wiadomo gdzie.
Podobno Fryda przywoziła do Staszkowa mleko, masło, śmietanę, jabłka. Jedni mówią, że miała wóz o żelaznych kołach – tylko taki radził sobie z brukiem w okolicy Starych Jabłonek. Inni, że przyjeżdżała na rowerze do Ostrowina i w tutejszym sklepie robiła zakupy na cały miesiąc. Kolejni pamiętają tylko gadającą srokę.
Zastanawiam się, w jaki sposób Fryda nauczyła srokę mówić. Tego nie wspomina już nikt. Wyobrażam sobie, jak pewnej srogiej zimy Fryda stawia przy płocie garnek z białym serem, by podkarmić żyjące w tej okolicy krukowate. Jedna sroka przylatuje każdego dnia. Nie dość, że wyżera więcej niż inne ptaki, to jeszcze dziobem głośno wali w okno Frydy. A to Zuchwalec – myśli kobieta. Wygląda na podwórko i krzyczy – A kysz, diable! W tej samej chwili doznaje szoku, bo ptak odwzajemnia się spokojnym miarowym gdakaniem „kyszdiab, kyszdiab, kyszdiab”. Od tej wymiany słów zaczyna się przyjaźń Frydy i Sroki, wtedy jeszcze ledwo co gadającej. Codzienne lekcje mowy stają się największą przyjemnością kobiety. Ptak jest pojętny i uczy się całkiem szybko. Każdego dnia jego zasób słów się powiększa. Fryda zabiera Srokę ze sobą, gdy rusza wozem do Starych Jabłonek lub jedzie na rowerze do Ostrowina. Tam chwali się postępami swojej podopiecznej w nauce, wywołując uśmiech na twarzach dorosłych i dzieci. Do Jugendfelde wraca radosna i pełna emocji.
Czy tak rzeczywiście było? Tego nie dowiem się już nigdy.
W 1910 roku w Jugendfelde mieszkało 151 osób. Sto pięćdziesiąt jeden. Gdy Fryda wyjeżdżała do DDR w latach 60-tych była jedną z ostatnich. Dziś w Smolanku nie mieszka już nikt. Pola zarosły, domostwa obróciły się w ruinę, jabłonki zdziczały. Wieś zaginęła.
Współczesny Smolanek. Kiedy tu wchodzisz, masz wrażenie, że lada moment drzewa ożyją, że spod ziemi za chwilę wyrosną uśpieni przez złą królową ludzie. Jak w filmie. Panuje tu specyficzny, nienaturalny bezruch. Jakby nacisnąć stopklatkę. Wydaje się, że jak dasz „play”, to wieś ożyje i odżyje. Domy powstaną z ruin, przerdzewiałe naczynia nabiorą oryginalnych kształtów, ludzie będą krzątać się przy obejściach, a gadająca sroka Frydy powita Cię głośnym „Zapraszaaamy”.
Ale Jugendfelde już nie ma. Tylko sroki od czasu do czasu przeszywają leśną ciszę Smolanka. Może przy odrobinie szczęścia przemówią i do Ciebie, wspominając tych, którzy odeszli.