Zaginione wsie w okolicy Olsztynka (Mazury, przewodnik turystyczny)
Zaginione wsie są swego rodzaju wyróżnikiem i cechą właściwą Warmii i Mazur. Miejscowości te opustoszały po zakończeniu II wojny światowej. Jedne wyludniły się bardzo szybko, zaraz po 1945 roku. Inne traciły mieszkańców stopniowo. Czasami proces ten trwał kilka dekad. Najczęściej zjawisko to znikania wsi dotyczyło osad leśnych – położonych niemal na końcu świata, w oddaleniu od miast i głównych traktów. W tym artykule zabiorę Was w podróż po zaginionych wsiach w okolicy Olsztynka.
II wojna światowa dociera na teren naszego obecnego województwa warmińsko-mazurskiego bardzo późno, przeważnie w styczniu 1945 roku, a więc w ostatniej fazie walk. Bardzo późno także zostaje ogłoszona możliwość ewakuacji ludności cywilnej. Ludzie w srogim mrozie, w głębokim zaspach śniegu, w pośpiechu uciekają przed wkraczającą do Prus Armią Czerwoną. Panuje niewyobrażalny chaos na dworcach i drogach. W końcu mieszkańcy Prus ruszają pieszo, wozami, końmi, z najcenniejszym dobytkiem na północ, nad Zalew Wiślany. By po jego przekroczeniu dostać się na statki, które miały ich bezpiecznie przetransportować do Niemiec. W czasie tej ucieczki wkraczają czerwonoarmiście, którzy mordują cywilów. Łamie się lód na Zalewie Wiślanym pod stąpającymi po nim uciekinierami, przeładowane statki są torpedowane. Chyba najbardziej znanym przypadkiem jest Wilhelm Gustloff, statek który został zatopiony w okolicy Łeby przez radziecki okręt podwodny. Szacuje się, że w Prusach w czasie kilku tygodni zimy 1945 roku, od stycznia do marca, ginie nawet kilkaset tysięcy osób.
Po wojnie też było bardzo trudno. Mężczyźni często nie wracali do domów – ginęli na froncie, albo trafiali do radzieckiego łagru. W opustoszałych wsiach pozostały przeważnie kobiety, dzieci i starcy. Z czasem i oni opuszczali swoją rodzinną ziemię i wyjeżdżali do Niemiec.
Po 1945 roku, w wyniku traktatów pokojowych część dawnych Prus, czyli państwa niemieckiego, dostała się Polsce. Autochtoni, jako dawni mieszkańcy Niemiec, nie byli najlepiej traktowani przez władze komunistycznej Polski. Mimo, że wielu z nich mówiło po polsku i miało polskie pochodzenie. Warmiacy i Mazurzy zaczynają więc, na mocy różnych umów międzynarodowych opuszczać Prusy i wyjeżdżać do Niemiec. Niektóre wsie pustoszeją całkowicie, a z czasem giną. Dziś często jednymi śladami po niegdyś ludnych osadach są kamienne fundamenty domów, pojedyncze cegły leżące gdzieś w leśnej ściółce czy małe cmentarze ukryte przez światem. Natrafimy również na zdziczałe drzewa owocowe będące pozostałością po przydomowych sadach oraz aleje drzew pojawiające ni stąd ni zowąd w często zawładniętej już przez las przestrzeni.
By poznać ten charakterystyczny element krajobrazu Warmii i Mazur, jakim są nieistniejące już osady, zabieram Was w podróż na trasie Wigwałd – Dąbrówka – Smolanek – Jezioro Gugowo. Wędrówka, której nadałam tutuł „Las zaginionych wsi” ma formę pętli o długości około 10 km, czyli zaczyna się i kończy w punkcie startu, którym jest wieś Wigwałd.
Wigwałd oddalony jest od Olsztynka o około 12 km. Dojedziemy tam lokalną drogą asfaltową. Z zaparkowaniem samochodu na terenie wsi nie ma problemu. Przestrzeni jest tu dużo. Możemy go postawić na przykład pod kościołem. I od tego miejsca zacząć poznawać wieś. Świątynia w Wigwałdzie zwraca uwagę, bo jak na kościół wiejski jest bardzo duża, wręcz monumentalna. Kościół ten został zbudowany w 1873 roku. Był kolejną wigwałdzką świątynią, pierwsza pojawiła się we wsi już w średniowieczu. Różne okoliczności jak wojny, pożary i upływający czas sprawiły, że w II połowie XIX wieku zaistniała potrzeba, by wybudować zupełnie nowy kościół. I stoi on do dziś.
Jego kubatura świadczy o tym, że w tamtym okresie społeczność Wigwałdu i okolicy była dużo większa niż obecnie. Teraz we wsi mieszka kilkadziesiąt osób. Pierwotnie świątynia służyła ewangelikom. Zresztą wyznanie to do 1945 roku było cechą właściwą Mazur i Mazurów oraz ich wyróżnikiem. W 1525 roku Albrecht Hohenzollern, ostatni wielki mistrz zakonu krzyżackiego dokonał rewolucji w swoim państwie. Po pierwsze – zrzucił płaszcz zakonny i utworzył świeckie księstwo. A po drugie zmienił wyznanie – przeszedł z katolicyzmu na luteranizm i uczynił swoje państwo wyznaniowym. Mieszkańcy Prus również musieli stać się luteranami. Po tej rewolucji pierwotnie katolicy nie mieli prawa do kościołów ani do swobodnego sprawowania kultu w Prusach. Z czasem sytuacja się poluzowała. Nie zmienia to jednak faktu, że Prusy przez 420, od 1525 roku aż po rok 1945 pozostawały w zdecydowanej większości ewangelickie. Dziś wigwałdzka świątynia jest kościołem katolickim. Już w samych drzwiach wita nas coś niezwykłego – klamka, na której widnieje postać anioła ze złożonymi do modlitwy dłońmi i dużymi skrzydłami oraz napis Frieden sei mit euch, co po polsku oznacza Pokój niech będzie z Wami. Piękne przesłanie i misternie wykonana postać anioła jest małym, ale jakże uroczym i ludzkim śladem po dawnych mieszkańcach Wigwałdu.
We wnętrzu świątyni wrażenie robią kolorowe witraże, w których dominują barwy fioletu i czerwieni. Szczególnie w słoneczne dni wypełniają wnętrze magicznymi odcieniami. Charakterystycznymi elementami wyposażenia kościoła są neogotyckie empory i ambona. Empory to balkony, dzięki którym w świątyni mogło się zmieścić więcej osób. Zarówno ambona, jak i empory w kościołach ewangelickich służyły realizacji jednej z podstawowych zasad tego wyznania. Zasada ta brzmi: Sola Scriptura czyli Tylko Pismo. Zakłada ona, że źródłem wiary jest Biblia. Jeśli tak, to ambona, z której to słowo boże się głosi i empory, gdzie można go słuchać, stały się wyróżnikami kościołów ewangelickich. Warto obejść kościół dookoła, by pocieszyć oczy czerwienią cegły. Ceglane budowle są właściwe dla naszego regionu. Mieliśmy i mamy duże pokłady gliny, a cegłę wypala się właśnie z gliny. Organizując życie w Prusach nie trzeba były sprowadzać surowców budowlanych gdzieś z zewnątrz, co byłoby w tamtym okresie karkołomnym zadaniem. Na miejscu otwierano cegielnie, czerpiąc z bogactwa gliny. I stąd w naszym krajobrazie wzięła się charakterystyczna czerwona cegła i ceramiczna dachówka.
W XVIII wieku w Wigwałdzie funkcjonował tartak i huta szkła. Ciekawostką jest to, że w 1802 roku w miejscowości zbudowano pierwszą w Prusach Wschodnich gorzelnię opartą na przetwórstwie ziemniaków.
Wigwałd jest małą wsią. Zresztą cechą naszego województwa jest mała liczba ludności i brak wielkich metropolii. W całym warmińsko-mazurskiem mieszka zaledwie około 1,400 tys. ludzi. To co jest właściwe dla naszego regionu to piękna przyroda i wyjątkowe krajobrazy. Prawie połowa powierzchni województwa jest objęta jakąś formą ochrony przyrody. Mamy 8 parków krajobrazowych, ponad 100 rezerwatów przyrody, mnóstwo użytków ekologicznych, obszarów natura 2000, pomników przyrody, zespołów przyrodniczo-krajobrazowych, wreszcie obszarów chronionego krajobrazu.
Zatem opuszczamy Wigwałd i wchodzimy do lasu. Na początku idziemy asfaltem w kierunku Ostrowina, zaraz jednak za znakiem sygnalizującym koniec Wigwałdu skręcamy w prawo do lasu, wchodząc na niebieski szlak rowerowy. Jest to szlak o długości około 26 km, który zaczyna się i kończy w Starych Jabłonkach, prowadząc przez najbliższą okolicę tej znanej turystycznej miejscowości. Podążając szlakiem niebieskim dotrzemy do małego leśnego cmentarza, który jest właściwie jedynym śladem po zaginionej wsi Dąbrówka.
Pierwotnie wieś ta nosiła nazwę Dombrowken, jednak w latach 30-tych XX wieku kiedy hitlerowcy doszli do władzy tę polsko brzmiącą nazwę zamieniono na Eichdamm. Czyli zwyczajnie nazwę zniemczono. Działo się tak ze wszystkimi zbyt polsko brzmiącymi nazwami miejscowości.
W 1910 roku w Dąbrówce mieszkało 70 osób, a w 1933 55 osób. W roku rozpoczęcia II wojny światowej, czyli w 1939 Dąbrówka składała się z 13 gospodarstw, które zamieszkiwało w sumie 48 osób. Z czego prawie wszyscy żyli z pracy w lesie i w rolnictwie. Po wojnie prawdopodobnie w ogóle nie była zasiedlona. W latach 50-tych XX wieku nie pojawia się już na mapach ani w oficjalnych rejestrach.
Na jednym z serwisów internetowych gromadzących stare zdjęcia z terenu Prus Wschodnich znalazłam zaledwie jedną fotografię zrobioną w Dąbrówce. Widać na niej drewniany kryty strzechą dom rodziny Malessów. Zdjęcie datowane jest na lata 1928-1930. Niewielki i prosty budynek ogrodzony jest płotem ze sztachet. Na posesji widać jedno duże drzewo oraz gałęzie kilku innych mniejszych. Na tle domu pozuje rodzina Malessów. Widać trzy osoby dorosłe – zdaje się, że są to same kobiety oraz trójkę dzieci. Zdjęcie jest mało wyraźne, ale na twarzach wszystkich widać delikatne uśmiechy. Po domu Malessów jak i po pozostałych 12 gospodarstwach dziś nie ma właściwie śladu.
Kiedy wędrujemy szlakiem niebieskim miejsce po dawnej Dąbrówce można rozpoznać po nagle zmieniającej się architekturze przestrzeni. Las zaczyna nabierać określonych kształtów – przypadkowo rozsiane drzewa nagle stają w równych rzędach, zaczynają układać się w uporządkowaną aleję. Mocno przerzedzoną, ale jednak. Blisko drogi wyraźne są regularne prostokąty z dużo młodszą roślinnością niż ta dookoła. To prawdopodobnie miejsca po domach i budynkach gospodarczych. Wiosną gdzieniegdzie widać kwitnące jabłonki, które są pozostałością po dawnych przydomowych sadach. Na skraju dawnej wsi, przy drodze, o byłych mieszkańcach Dąbrówki przypomina leśny cmentarzyk. Porosłe mchem krzyże są kolejnym śladem po dawnych mieszkańcach wsi. Na jednym z nich można odczytać napis Pax Dombrowken i daty 1785 i 1945. Możliwe że dotyczą one czasu funkcjonowania tutejszego cmentarza.
Idziemy dalej. Las w tej okolicy jest szczególny. Rosną tu legendarne Sosny Taborskie. Te bardzo wysokie, dochodzące do nawet 40 metrów drzewa zasłynęły w okresie odkryć geograficznych. Idealnie nadawały się do budowy masztów statków, na których odkrywano nowe lądy. Gonne jak strzały – jak o nich mówiono – sosny spotkały się z zainteresowaniem samego Napoleona, który przemierzał te okolice ze swoimi wojskami a także sprowadziły do Starych Jabłonek Richarda Andersa, potentata drzewnego w Prusach przełomu XIX i XX wieku. Dziś królują w tamtejszym lesie. Wysokie, proste, z koroną dosłownie na samym czubku wyróżniają się swą szlachetnością. Wędrówka w otoczeniu tych pięknych drzew jest szczególną przyjemnością.
W pewnym momencie naszej wycieczki szlak niebieski zbiega się z czarnym. Wkrótce ich grogi jedna się rozchodzą, a my w tym miejscu opuszczamy szlak niebieski i podążamy dalej czarnym. Szlak ten doprowadzi nas do Smolanka, kolejnej zaginionej wsi.
W XIV wieku dzisiejszy Smolanek nosił nazwę Guegen. W XVI wieku wieś zmieniła nazwę na Gugendfelt, a w XIX wieku na Jugendfeld. W 1910 roku mieszkało tu 151 osób. Z kolei w 1939 wieś miała 106 mieszkańców. Dziś w Smolanku nie mieszka już nikt. Pola zarosły, domostwa obróciły się w ruinę, jabłonki zdziczały. Wieś zaginęła.
Jaki jest Smolanek obecnie? Kiedy tu wchodzisz, masz wrażenie, że lada moment drzewa ożyją, że spod ziemi za chwilę wyrosną uśpieni przez złą królową ludzie. Jak w filmie. Panuje tu specyficzny, nienaturalny bezruch. Jakby nacisnąć stopklatkę. Wydaje się, że jak dasz „play”, to wieś ożyje i odżyje. Domy powstaną z ruin, przerdzewiałe naczynia nabiorą oryginalnych kształtów, ludzie będą krzątać się przy obejściach.
W internecie można znaleźć kilkanaście fotografii dawnego Jugendefelde, wśród nich również te wykonane w latach 70-tych XX wieku. Widać na nich jeszcze stojące we wsi domy. Są też duże połacie pól i łąk, dziś zawładnięte przez młody las. Na jednym ze zdjęć widać stado dorodnych gęsi pasących się nad jeziorem, na którymi czuwa młoda dziewczyna. Na innym mężczyzna w kapeluszu dosiada konia. Fotografia podpisana jest August Edel – ostatni sołtys na swoim trakenie w zagrodzie. Na kolejnym zdjęciu dziewczynka w sukience z dwoma kucykami, Edyta Edel stoi przy płocie należącego do rodziny gospodarstwa. Widać duży stojący szczytem do drogi murowany dom z poddaszem oraz dwa drewniane budynki gospodarcze, pewnie stodołę i oborę. Kolejna fotografia prezentuje szkołę. Duży budynek z czerwonej cegły z charakterystycznym ciągiem prostokątnych okien oraz zabudowanym pruskim murem gankiem. Wśród zdjęć jest też fotografia klasowa. Widać na niej dwadzieścioro siedmioro dzieci wraz z nauczycielem, którzy pozują przed budynkiem szkoły. Dwójka chłopców stojących po środku trzyma tabliczkę z nazwą wsi i datą – Jugendfelde 1934. Są tu twarze grzeczne i zawadiackie, uśmiechnięte i poważne. Fotografia właściewie nie różni się od zdjęć klasowych, które robione są obecnie.
Szperając w internecie znalazłam klika nazwisk rodzin, które mieszkały w dawnym Jugendfelde. Są wśród nich Marose, Szuster, Kuligowscy i wspominani Edel. Pod jednym z wpisów w mediach społecznościowych opowiadających o Smolanku natknęłam się na informację o Frydzie. Ponoć Fryda miała gadającą srokę. Gadające papugi to i owszem, ale sroki? – pomyślałam sobie wtedy. Sprawdziłam temat i okazało się, że sroki to jedne z inteligentniejszych ptaków i dość szybko uczą się ludzkiej mowy. Zatem Fryda mogła mieć gadającą srokę. Zaczęłam w to wierzyć i ciekawością szukałam informacji o tej intrygującej relacji. Pewnego dnia podczas mojej samotnej wycieczki rowerowej do Smolanka na miejscu spotkałam mężczyznę, który jako dziecko przyjeżdżał do wsi z pobliskiego Ostrowina i pamiętał Frydę.
Fryda to skrót od Fryderyki. Imię pochodzi z niemieckiego i oznacza kobietę, która potrafi zagwarantować dobrą opiekę, a jeśli to konieczne także obronę. To chyba nie przypadek więc, że Fryda miała gadającą srokę. Drugi powód jest jeszcze bardziej oczywisty. Fryda mieszkała w lesie, a w takich warunkach o srokę nietrudno. W latach 60-tych, gdy wyjeżdżała do NRD, w Smolanku stało zaledwie kilka domów. Drzewa coraz bardziej pochłaniały osadę. Możliwe, że wtedy było tu nawet więcej srok niż ludzi, a posiadanie gadającego ptaka należało do swego rodzaju niecodziennych choć adekwatnych przyjemności. Może pozwalało też walczyć z samotnością? Po wojnie we wsi mieszkały prawie same kobiety i dzieci. Mężczyźni zginęli na froncie albo przepadli nie wiadomo gdzie.
Podobno Fryda przywoziła do Staszkowa mleko, masło, śmietanę, jabłka. Jedni mówią, że miała wóz o żelaznych kołach – tylko taki radził sobie z brukiem w okolicy Starych Jabłonek. Inni, że przyjeżdżała na rowerze do Ostrowina i w tutejszym sklepie robiła zakupy na cały miesiąc. Kolejni pamiętają tylko gadającą srokę.
Kluczową rolę w odbiorze zaginionych wsi odgrywa wyobraźnia. Trudno bowiem zobaczyć coś, po czym zostały ledwie ślady i wspomnienia. Do mojej wyobraźni często przemawiają dzikie mazurskie jabłonki, które nabierają smaku w sierpniowym skwarze. Znaczą polne drogi, którymi dziś nikt już nie chodzi. Wyrastają spomiędzy kup kamieni i cegieł, które jeszcze przed kilkudziesięcioma laty były domami. Są zdziczałe jak tylko można być po latach życia w samotności. Nabrzmiałe od owoców, boleśnie oderwane od ludzi. Cierpka tęsknota i tryskający smutek wyczuwalne są niemal w każdym kęsie.
Bardzo często zrywam jabłka z tych zdziczałych drzewek i przygotowuję z nich jabłecznik. Nie obieram jabłek ze skórki. Kroję dzikie owoce na malutkie kosteczki, dodaję cynamon, kardamon i wanilię. W ten sposób baza mazurskiej szarlotki jest już gotowa. Jeszcze tylko kruche ciasto i godzina w piecu. Parzę kawę i czekam aż szarlotka trochę przestygnie. Ale tak nie do końca, najlepsza jest jeszcze ciepła. Nakrywam stół obrusem, który pamięta czasy, gdy jabłonki na Mazurach były udomowione. Jabłecznik wykładam na szczerbate talerze znalezione gdzieś w ruinach przedwojennego mazurskiego gospodarstwa. Delektując się ciastem, z każdym kęsem szukam jakiejś metafizycznej więzi z tymi, których już nie ma. Mam nadzieję, że szarlotka niczym medium połączy mnie z mieszkańcami, którzy żyli na Mazurach przed 1945 rokiem. Rokiem, który przerwał ciągłość pokoleń, który stał się końcem świata dla wielu. Kto tu żył? – to pytanie towarzyszy mi niemal podczas każdej podróży po Warmii i Mazurach. Co to byli za ludzie? Czy podobnie jak my jedli pachnący latem jabłecznik?
Województwo warmińsko-mazurskie pełne jest ginących już tropów po tych, którzy zamieszkiwali Prusy przed 1945 rokiem. Mimo, że proces przemijania dawnych Mazur jest nieodwracalny, to dzisiejsi tutejsi w wielu przypadkach robią co mogą, by zachować zastany krajobraz kulturowy. Warmia i Mazury żyją w sercach wielu ludzi.
Zaginione wsie mają duży potencjał turystyczny. Doskonale wpisują się w zyskujące obecnie coraz bardziej na popularności trendy w turystyce. Mowa o tzw. slow turystyce czyli spokojnym, dogłębnym zwiedzaniu miejsc mniej popularnych, ekoturystyce – to jest wypoczynku w zgodzie ze środowiskiem naturalnym i we wręcz namacalnej bliskości przyrody oraz turystyce aktywnej – wycieczkach rowerowych, kajakowych, pieszych. Coraz większym zainteresowaniem cieszy się także historia regionalna i tzw. mikrohistoria czyli historia małych społeczności. A Mazury to przede wszystkim wsie i niewielkie miasteczka.
Jako cywilizacja żyjemy w czasach przesytu. Z drugiej strony cały czas pozostajemy nienasyceni – szukamy prawdy, autentyczności, unikatowych doświadczeń i przeżyć, o które coraz trudniej w świecie sztucznej inteligencji, fejków i filtrów, alternatywnej rzeczywistości w internecie. Odpowiedzią na te potrzeby jest m.in. turystyka regionalna. Staje ona w opozycji do „zglobalizowanego nigdzie”. Bo każdy region jest bardzo konkretny. Warmia i Mazury również. A możemy się o tym przekonać, podróżując w rytmie slow, czyli z uważnością.
Pośpiech się stał się swego rodzaju obsesją współczesnego człowieka. W tym pędzie codzienności łatwo zgubić prawdziwy sens życia i zapomnieć o tym, co jest naprawdę ważne. Idea zwolnienia tempa jest obecnie bardzo popularna na świecie. I ma też swoją odsłonę w podróżowaniu.
Slow turystyka jest odzyskiwaniem czasu w podróży. Gonienie za wrażeniami, zaliczanie atrakcji to nie najlepszy sposób na poznawanie świata, podróżowanie i odpoczynek, co zaczyna dostrzegać coraz więcej osób. W jakimś zakresie odpowiedzią na te potrzeby prawdy i autentyczności jest slow turystyka.
Tymczasem wracamy na trasę wycieczki, do Smolanka. Wieś położona jest nad niewielkim choć malowniczym jeziorem o tej samej nazwie. Warto się nad nim zatrzymać, by podelektować się widokiem na położone w środku lasu jezioro. Na starych zdjęciach otoczenie tego akwenu stanowią łąki i pola, dziś króluje tu las. Jednak nawet gołym okiem widoczny jest układ dawnych dróg, z których dziś właściwie nikt już nie korzysta.
Po obejrzeniu Smolanka idziemy dalej czarnym szlakiem aż dotrzemy nad Jezioro Gugowo i do niezwykle przyjemnej plaży urządzonej nad tym akwenem. W okresie lata warto tu przystanąć, by popływać w krystalicznie czystej, spokojnej wodzie. Jezioro ma około 65 ha powierzchni, jest dużo większe od Smolanka.
Po odpoczynku nad Jeziorem Gugowo idziemy dalej po trasie czarnej aż dotrzemy do asfaltu, gdzie skręcamy w lewo, opuszczając szlak. Po niedługim czasie dojdziemy do punktu startu, czyli do Wigwałdu. I to już koniec naszej wycieczki. Podróżowaliśmy w tempie slow po Mazurach na trasie Wigwałd – Dąbrówka – Smolanek – Jezioro Gugowo. Pokonaliśmy około 10 km.
Gdy wybierzecie się na ten szlak, koniecznie dajcie znać, jak Wam się podobała ta wyprawa.
Magda
przewodnik olsztyn, przewodnik po olsztynie, warmia przewodnik, przewodnik po warmii, mazury przewodnik, przewodnik po mazurach, olsztyn przewodnik